Bieg OSHEE 10 km – moje święto biegania
Z treningów wynikało, że stać mnie na życiówkę, głównie chodziło jednak o wejście na poziom 33 minut.
Zaczynamy:
Pobudka godzina 4.30 (Wcześnie, ale czasem na treningi też tak wstawałem, więc organizm nie miał szoku). Klasyczne śniadanie owsianka z bananem, torba spakowana wieczorem, dorzucam tylko izotonik i w drogę. Do Warszawy wybraliśmy się w 5 osób, z chłopakami z Uniejowa. Jako, że ja najszczuplejszy to siedziałem na mało wygodnym miejscu po środku :|. Podróż jednak minęła szybko, nie myślałem o biegu, bardzo pomogła w tym Trenerka. W Warszawie przesiadka w pociąg miejski i jestem na stadionie. Widok rozmachu tej imprezy naprawdę godny podziwu. Wszędzie kierunkowskazy, wolontariusze, ochrona – wiadomo gdzie iść. Spiker nieprzerwanie dodawał różne informacje o biegu, co gdzie i jak (bardzo pomocne). Kolejne pozytywne zaskoczenie, mój numer w strefie VIP 🙂
Wszędzie obeszło się bez kolejek, nie zawiodła również szybka i bezproblemowa obsługa w depozycie. Po porządnej dawce motywacji i ciepłych słów, które mnie podbudowały, ruszyłem na rozgrzewkę. Trucht standardowo zajął mi 15 minut, jednak nie czułem się świetnie, nieustające uczucie ciężkości już na rozgrzewce, wzbudzało niepokój. Pojawiły się obawy, że być może ostatni tydzień był za luźny, później jednak okazało się, że tak powinienem się czuć. Na starcie spotkałem Kolegę Maurycego i Andrzeja z Klubu Szakale, biegowe pozdrowienie i wystrzał.
Pierwszy kilometr upłynął na próbie wyczucia tempa. Biegłem z Maurycym, mieliśmy biec równo po 3.24 ale po pierwszym kilometrze w 3.26, ruszyłem do przodu. Na początku było bardzo gęsto, jak przy tych prędkościach, cały czas ktoś kogoś wyprzedzał. Taktykę obrałem taką jak tydzień wcześniej w Łodzi 3×3 km pierwsza trójka w 10.08 (zgodnie z planem miałem biec po 10.10). Następnie długa prosta już łapałem rytm i próbowałem złapać jakąś grupę na dany czas, ale nic z tego, nieustannie albo ktoś słabł, albo ktoś wyprzedzał.
Na 4 kilometrze podbieg pod ulicę Konwiktorską, tam naprawdę dostałem w kość. Ten kilometr wyszedł w 3.30, a ja nie czułem się za dobrze na szczycie, nie mogłem złapać tempa. Nie tylko ja to czułem, wszyscy tak osłabli. Na szczycie dogoniłem Kenijkę, po której było widać, że dzisiaj nie jest jej dzień. Wciąż próbując złapać rytm, mijam półmetek. Pojawiła się pozytywna myśl, że już połowa za mną, ale gdy spojrzałem, że czas na 5 kilometrze wynosi 17,05 – to był początek trudnego kryzysu. Nastąpiła szybka kalkulacja – utrzymanie tempa daje wynik gorszy niż w poprzednim tygodniu w Łodzi. Rozpoczęła się walka z myślami, „Dlaczego to robię, co mi to da, po co się męczyć, odpocznij, zwolnij”. Nagle, nie wiem dokładnie który to był moment (druga trójka w 10.27), dostałem drugiego oddechu, pozytywne myśli wygrały nierówną walkę. Świadomość tego, że ktoś na mnie liczy, tyle osób, tyle ciepłych słów i wsparcia. Po prostu wiedziałem, że nie mogę ich zawieźć, więc postanowiłem zaryzykować i ruszyć od 6 kilometra mocniej.
Ostatnie 4 kilometry to coś, co ciężko opisać. Ta energia, która nosiła mnie na ostatnich kilometrach musiała płynąć z zewnątrz. Dlaczego? Bo znacznie przyspieszyłem, ale nie tylko przyspieszyłem, wszedłem na obroty poniżej 3:20. Koło 6-7 kilometra był zbieg, tam naprawdę nie kontrolowałem się i biegłem strasznie szybko, trzecia trójka wyszła w 9,56. Na ostatnim kilometrze dogoniłem kolegę Konrada, krzyknąłem do niego (mogłem w sumie powiedzieć), aby dawał mocniej. Do mety biegliśmy razem, pozwoliło to przyspieszyć do 3.15. Znów osiągnąłem HR max, na finiszu pełno kibiców, pamiętam, że słyszałem szum – nie wiem czy w głowie, czy to kibice, na nic nie zwracałem uwagi. Pamiętam tylko zegar, zegar i 33 z przodu…
Próbuję dojść do siebie, łapę oddech, widzę Konrada równie zmęczonego. Wypatruję, gdzie jest Maurycy, nie było go przed 34, pomyślałem, że maraton jeszcze jednak go trzyma. Po kilkudziesięciu sekundach wpada, poniżej 35 więc bardzo dobrze jednak gorzej niż zamierzał. Potem nastąpiło roztruchanie, prysznic i dochodzenie do siebie.
Dziękuje wszystkim za wsparcie. W pierwszej kolejności jednej osobie, która była ze mną przed biegiem, przed rozgrzewką i w tych najważniejszych chwilach biegu, następnie Trenerowi, za to, że w końcu udało nam się to co planowaliśmy oraz wszystkim, którzy wierzyli we mnie.
Wieczorem, pierwszy raz zrobiłem sobie kakałko z piankami 🙂 pychota i chyba zasłużyłem.
2 thoughts on “Bieg OSHEE 10 km – moje święto biegania”
Nikt nie opisuje jakie są możliwości wyprzedzania w biegu na 10 km Oshee rozpoczynając np. tempem 5,00 min/1km ?
Czy około 4-5 km jest fizyczna możliwość rozpoczęcia szybszego biegu, czy też masa ludzi to prawie uniemożliwia i trzeba podjąć ryzyko startu w szybszym tempie ?
Najgorzej jest na starcie i na pierwszych 500 metrach. Dalej, już po 1 kilometrze jest luźnie, ale fakt trzeba się przebijać, choć można to śmiało robić przy krawędziach ulicy, nie jest to uciążliwe, chyba ,że ostatnie kilka kilometrów masz zamiar biec o wiele szybciej niż średnie tempo np. po 3.50 to już trzeba uważa, ale to wszystko zależy jeszcze jak szeroka trasa będzie. Podsumowując , jest możliwość wyprzedzania i nie trzeba podejmować ryzyka.