Relacja z EverestRun 2025

Relacja z EverestRun 2025

Zapraszam do relacji z mojego pierwszego „EverestRun” biegu, polegającego na osiągnięciu wysokości Everestu, poprzez pokonywanie pięter w budynku Skyliner w Warszawie.

Liczby na początek:

  • Pokonane piętra wieżowca: 2352 (2718 pięter według zegarka licząc normalną blokową wysokość piętra)
  • Pokonana wysokość: 9086 m
  • Liczba wejść na szczyt: 56
  • Spalone kalorie: 5 558 kcal
  • Łączny czas: 10 h 54 minuty
  • Średnie tętno z tego czasu: 154 bpm
  • Pierwszy na szczycie

Arena zmagań z Everestem (fot. https://www.facebook.com/BiegiNaEverest/)

Logistycznie do tego biegu przygotowane byłem bardzo dobrze, miałem przećwiczone żele, napoje, przećwiczone taktyki czasów wejścia na kilku treningach i – najważniejsze – zadbane miałem to, że miałem wsparcie osoby pomagającej, które w mojej ocenie było kluczowe, żeby wygrać te zawody i za chwilę zobaczycie, jak to wyglądało.

Start był o godzinie dziewiątej. Kilkudziesięciu biegaczy i biegaczek stawiło się na parterze budynku Skyliner. To, co zakładałem na ten bieg, to głównym celem było osiągnięcie wysokości Everestu jako pierwszy i zrobienie tego szybciej niż poprzedni rekord trasy, które wynosi około 11 godzin. Z między czasówce średniej wynikało, że każde koło, czyli jedną rundę wejścia na górę i zjechania windą na dół, powinienem robić po około 12,5 min. W trakcie biegu okazało się, że tutaj głównym czynnikiem decydującym o wyniku jest nie tylko sam czas wchodzenia na górę, ale również szczęście, czyli ile czasu oczekuję się na windę.

Gdy zaczęliśmy wchodzić na górę, zakładałem, że tętno na na jakim będę w chodził, nie powinno przekraczać 150, maksymalnie nie powinienem przekroczyć 160 uderzeń na minutę. I to, co zobaczyłem przy pierwszym wejściu, bardzo mnie zdziwiło, ponieważ bardzo dużo zawodników ruszyło o wiele szybszym tempem na górę niż moje. Mogę się domyśleć, że niektórzy mogli być pierwszy raz na takiej klatce schodowej lub startowali w sztafetach, ale to, żeby ruszać szybkim biegiem w biegu na 24 h, nie mogło się dobrze skończyć, a naprawdę spora część zawodników tak ruszyła.

Ja kontynuowałem swój bieg zgodnie z taktyką i chociaż czułem, że to nie jest duży wysiłek, tętno oscylowało mocno powyżej 160, ale patrząc, jak dużo osób mnie naciskało z tyłu i jak dużo osób mi uciekało, nie mogłem jakby pozwolić sobie na wolniejsze wchodzenie. I liczyłem się z tym, że te pierwsze kilka wejść może być nieco powyżej założeń. Dodatkowo też to, co widziałem przed startem, to moje tętno spoczynkowe nie było tak jak zawsze bardzo niskie, tylko już wystartowałem z pułapu wyższego o 20/30 oczek, co bardzo często zdarza mi się na zawodach, kiedy adrenalina i emocje związane ze startem, powodują to, że startuję z wyższych pułapów, tego nie wyliczyłem w swoje kalkulację, że mogę mieć nieco podwyższone tętno, dlatego już nie było czasu na przejmowanie się tym, że chodzę na okolicach 160 uderzeń na minutę.

Pierwsze wejście było bardzo luźne, czyli po prostu kontrolowałem ten wysiłek. Jedynie czego nie kontrolowałem, to ilość zawodników przede mną. To, czego nie znałem, to nie znałem trzech dodatkowych pięter. Treningi robiłem wcześniej w tym budynku i do trzydziestego dziewiątego piętra klatkę znałem bardzo dobrze. Zawody polegały na wejściu do czterdziestego drugiego piętra, a następnie zejściu z powrotem na trzydziestej dziewiątej drugą klatką i stamtąd korytarzem kierowało się do windy.

Po wejściu na czterdzieste drugie piętro, okazało się, że to nie jest tylko pokonanie trzech pięter w dół, ale też trzeba pokonać kilka dłuższych korytarzy, które po prostu trzeba było pokonywać biegiem, aby nie tracić czasu. Tak samo te 3 piętra w dół również biegałem po schodach. I teraz założenie, które miałem to, że czasy poniżej 8 min na trzydziestym dziewiątym piętrze będą czasami bardzo akceptowalnymi. A co się okazało – to większość pierwszych okrążeń miałem bardzo blisko 7 min, czasami nawet schodziłem poniżej 7 min. Było to zdecydowanie za szybkie tempo, a wynikało ono z tego, że byłem cały czas daleko w klasyfikacji. Ale zanim trafiłem do klasyfikacji, to pierwsze trzy-cztery okrążenia pokonywałem cały czas przy nieaktywnym chipie, który nie rejestrował moich czasów. Dopiero sędziowie po kilku okrążeniach kazali mi zejść na dół i poprosić o wymianę chipa, jednak gdy zszedłem na dół i straciłem czas na to, żeby dojść do recepcji i poprosić o wymianę, to oni zaczęli dzwonić na górę, żeby coś ustalić.

Nie wiem które to wejście, (fot. https://www.facebook.com/BiegiNaEverest/)

W tym momencie poprosiłem o jeszcze jedną rundę bez pomiaru (na kartce). I dopiero po pokonaniu pięciu okrążeń dostałem nowy chip, który jakby od tego momentu zaczął mierzyć moja odprężenia, ale zostało mi zaliczone pięć wejść, więc wszystko było zgodne z prawdą. Jedynie straciłem z 2 minuty na całe te ustalenia. Dopiero gdy złapałem się na klasyfikację, okazało się, że jestem trzeci i mam bardzo dużą stratę do pierwszego zawodnika. Dosłownie to była strata kilku minut, co wyglądało na to, że musiał na każdym wejściu dokładać mi prawie minutę.

Byłem w wielkim szoku, ponieważ moje tempo było zdecydowanie za wysokie, więc albo walczyłem z kimś, kto jest zdecydowanie lepszy ode mnie albo z kimś, kto nie wie co robi. Dopiero po 10-12 okrążeniach zacząłem się do niego powoli zbliżać, ale jego tempo w mojej ocenie nie było do wytrzymania na 24 h. Jedynie co mogłem robić, to skracałem maksymalnie swoje przerwy, biegałem bardzo szybko windy. Tym sposobem trafiła mi się seria kilku okrążeń, gdzie dosłownie wbiegałem do czekającej windy, zjeżdżałem w dół i od razu po kilku łykach picia startowałem w górę.

W okolicach siedemnastego-dwudziestego okrążenia wyszedł na prowadzenie. To, co ćwiczyłem na treningach wielokrotnie w tym budynku, to były treningi polegające na trzygodzinnych czasie wchodzenia i z jeżdżenia na dół, gdzie wykręcałem przeważnie około 15-16 powtórzeń. To, co zrobiłem na siłownię, to zrobiłem trening pięciogodzinny na schodach ruchomych, które bardzo mi dobrze pokazał, jak organizm reaguje na długim wysiłku, jak starać się pracować nad energetyką, żeby to wszystko połączyć. I o ile do 5 h wysiłku byłem zaznajomiony z takim wyzwaniem, to już wysiłek powyżej 5 h był dla mnie dość nieznany i w takiej strefy zacząłem wchodzić w momencie, kiedy byłem na pierwszym miejscu. Nie robiłem żadnych dłuższych przerw, praktycznie non stop polegało to na chodzeniu na górę, zjeździe szybkim na dół, złapaniu dwóch trzech łyków i wchodzenia do góry.

I teraz pojawia się kluczowa wartość dodana – żeby trzymać takie wysokie tempo i nie tracić czasu na przerwach, potrzebowałem wsparcia w postaci osoby, która będzie mi pomagała w przygotowaniu napoju, podawaniu jedzenia, żeli. I taką osobą miała być moja żona, która dzień przed zawodami się rozchorowała. Na ratunek pojawili się teściowe :). Teść Damian przez całe 11 h wspierał mnie w tej walce. I tutaj ogromne brawa dla niego, ponieważ byliśmy cały czas w komunikacji na telefonie i umawialiśmy się, że przy następnej powtórzeniu poproszę o żel taki i taki, poproszę napój taki i taki, poproszę to i to. Damian to szykował w momencie, kiedy winda zjeżdżała, ja pisałem do niego, że jestem w windzie, a on się pojawiał przy windzie. Wtedy podawał mi picie, jedzenie.

Traciłem na tym dosłownie z 0,5 min, tylko żeby się napić, zjeść i od razu szedłem na górę, nie przejmowałem się tym, żeby coś przygotować, żeby poszukać, a potem, żeby odłożyć na miejsce. Wszystko to wziął Damian na siebie.

W mojej ocenie to był główny czynnik przewagi (choć nie wiem jak mieli inni zawodnicy), bo to, co zaczęło się dziać po około dwudziestym piątym odcinku, tak naprawdę można nazwać schodami :).

Po 5 h wysiłku okazało się, że ręce, którymi mocno podciągałem się na poręczach schodów, przestały mi dawać jakikolwiek zysk, czyli pomimo tego, że chciałem się jakby posiłkować rękoma, nie byłem w stanie wygenerować z nich tyle energii, żeby one mnie wciągały, więc tak naprawdę męczyłem się podwójnie, bo najpierw rękoma, które nie za dużo dawały energii, a potem z tej pozycji nogami, aby jeszcze się spiąć. I przez kilka dobrych okrążęn, to jest kilkadziesiąt minut, męczyłem się w takiej formie, nie mogąc wygenerować realnego przełożenia. Dopiero później, trochę przeskakując z żeli i napojów węglowodanowych na cole i pepsi, zaczęło mi w głowie trochę świtać, że mogę przestać próbować podciągać się rękoma, tylko przełożyłem ciężar na same nogi, co było głównym czynnikiem zmieniającym bieg wydarzeń, bo jednak w nogach miałem więcej siły niż w rękach.

Zawodnik, który takie dobre czasy kręcił na początku, on już przestał liczyć się w grze i spadał w klasyfikacji. Mając kilkanaście minut przewagi nad drugim zawodnikiem, zacząłem delikatnie czuć się pewniej na tym pierwszym miejscu, choć wiedziałem, że jeszcze mnie czeka kilka godzin wysiłku. Jednak bardzo szybko na drugie miejsce wskoczył nowy zawodnik, kolega Marcin Zając. I to kolega Marcin bardzo skrupulatnie i szybko zbliżył się do mnie na odległość około jednego okrążenia. I to jedno okrążenie, czyli realnie wchodził podobnie do mnie, trzymał przez dobre 20 okrążeń.

Walka korespondencyjna z kolegą Marcinem była na tyle ciężka, że nie mogłem sobie ani razu pozwolić odpuścić i zwolnić. Jedno okrążenie, to jest około 10-12 min razem z windą. I teraz, zakładając, że mi się winda kilkukrotnie nie pojawi, tylko będę musiał na nią czekać około minutę, a koledze rywalowi się pojawi ta winda od razu, moja przewaga bardzo szybko może stopnieć, więc musiałem trzymać jak najwyższe tempo i budować choć minimalną przewagę. I choć bardzo powoli, to tą przewagę udało mi się zbudować do jednego okrążenia i kilku minut. I z taką przewagą zbliżaliśmy się do ostatnich kilku powtórzeń.

Gdy mijało 5 h miałem na liczniku 28 wejść, dalej już mi się to wszystko zlewało, liczyło się tylko to, aby odliczać po 5 odcinków, aby dojść do 30 i potem już odliczałem do końca 25/20/15/10/5 i choć to fajnie się odlicza, to każde 5 wejść to była 1 godzina wysiłku. Zaraz Wam odpiszę, jak wygląda takie jedno wejście, to jeszcze dokończę samą rywalizację. Odliczałem powtórzenia do pięciu na koniec, bo wiedziałem, że wtedy nawet jeżeli koledze się winda bardzo dobrze ułożyły, to nie byłby w stanie odzyskać tych kilkunastu minut. I co ciekawego się może wydarzyć, jak jest taka rywalizacja i taka niepewność – może popsuć się pomiar okrążeń. I ten pomiar okrążeń popsuł się na tyle niefortunnie, że w momencie, kiedy kolega zaczynał swoje powtórzenie, a ja swoje kończyłem, to musieliśmy poczekać kilka minut na to, aż wszystkich zawodników spiszą ręcznie i zaczną wprowadzać to ręcznie do systemu. I w tym momencie kolega z powrotem uzyskał kilka minut przez to, że on wchodził, a ja stałem i czekałem na to czas nas wpiszą.

Był nawet moment, że w wynikach ja nie miałem wpisanego swojego okrążenia, a Marcin swoje już złapał w system po naprawie i byliśmy równo. Więc walka trwała dalej bo w sumie nie wiedziałem jaką miałem przewagę. Dopiero na trzy okrążenia przed metą czułem, że już mogę sobie powoli odpuścić, ponieważ przewaga tych kilku minut była na tyle duża, że nawet przy złym ułożeniu wind, byłbym w stanie to dowieść.

Teraz zabieram Was w jedno okrążenie ze mną. Zaczynam na parterze i tak naprawdę po 2 min przerwy, jakie przeważnie miałem, byłem na tyle już wypoczęty, że te pierwsze kilka pięter mijało bardzo szybko. Najważniejsze to nie patrzeć na pierwszych piętrach, na którym jestem piętrze, tylko po prostu kontynuowałem wchodzenie, aż na schodach zobaczyłem reklamę coca coli. Jak zobaczę reklamy Coca-Coli, wiedziałem, że jestem na czternastym piętrze. Jak czternastego piętra zostało sześć pięter do punktu medycznego, przy którym grała muzyka, i tą muzykę było słychać kilka pięter wcześniej. Więc to bardzo fajnie dawało takiej motywacji, że tylko do czternastego, później kilka pięter, doganiamy punkt medyczny na dwudziestym i już jesteśmy prawie na połowie. I po połowie dystansu skupiałem się tylko na tym, żeby znowu na nic nie patrzeć, tylko dobić do piętra nr 30, przed którym też był jakiś napis na schodach, którego nawet nie pamiętam, najważniejsze, że jestem na trzydziestym.

Od trzydziestego do trzydziestego drugiego bardzo szybko mijał czas, a jak już jest 32 piętro, to wiedziałem, że zostało 10 do góry i z trzydziestego drugiego bardzo szybko przemieszczałem się na trzydzieste szóste. To powodowało, że zostawało sześć do góry, ale tak naprawdę liczyłem tylko do trzydziestego dziewiątego, do znanego mi piętra z treningów.

(fot. https://www.facebook.com/BiegiNaEverest/)

Od niego zostawało tylko trzy na samą górę i koniec. I każde okrążenie polegało na tym, żeby dotrwać do czternastego, do połowy, 30 i potem 32, 36, 39 i 42. I takie wyjścia trwały u mnie około 8 min do trzydziestego dziewiątego, no i około 10 minut na całość. Jedno piętro można przyjąć, że gdzieś się pokonywało w około 12 s. To jest długo, ale te piętra są zdecydowanie wyższe niż w normalnym bloku. Zegarek policzył mi 500 pięter więcej niż realnie zrobiłem, co pewnie wynikało właśnie z tego, że zegarek liczył wysokość normalnych pięter.

Jak to wyglądało fizycznie u mnie: do około 2-3h, tak jak na treningach, wszystko było ok. Około 5-6 h, kiedy z rękoma już nie miałem siły się pociągać, nogi bardzo bolały i to trwało z godzinę, kiedy ból nóg, pieczenie całego organizmu, było dosyć mocne. Ale wtedy, kiedy ma się jeszcze tą perspektywę kilkugodzinnego wysiłku przed sobą, jedynie co można zrobić, to się zanurzyć w tym bólu, trochę jak z morsowaniem, czyli zamiast się siłować z tym zimnem/bólem, trzeba spokojnie się z nim pogodzić i oswoić. Po tym czasie tak naprawdę ból towarzyszy mi cały czas, a ja robiłem swoje, wchodziłem na górę i odliczałem kolejne wejścia.

To, co też mnie mobilizowało, to po każdym wejściu na górę pisałem do Damiana, które wejście zrobiłem, żeby on wiedział, że ja już jestem po i czekam na windę. I to było też dla mnie takie odliczanie. I przyznam się wam szczerze, teraz po biegu, że wejścia pomiędzy 20, a 50 są w sumie jednym blokiem wejść, głowa się wyłączyła z realnego świata tylko po prostu najważniejsze było wejście na górę i pokonanie całego dystansu. Próbowałem przez kilka wejść chodzić z muzyką, niestety nie umiałem tego zrobić na zawodach, szczególnie jeszcze, że musiałam zbiegać, a, ze słuchawkami nie było to wygodne. Przy tym bólu i wysiłku już nie umiałem się skupić na muzyce.

Podsumowując 10 h i 38 min wysiłku, gdzie kilka minut straciłem na wymianę chipa i na spisywanie z kartki, ale tak naprawdę dłużej tutaj różnicy bym nie zrobił. Czy byłbym fizycznie w stanie zrobić więcej wejść, nie sądzę. Może przy jakieś jeszcze innej podejściu do techniki i jedzenia.

To, na co zasługuje podkreślenia, to są czasy zawodnika, który był drugi. Od momentu, kiedy ja wszedłem na szczyt, on bardzo podobnym tempem kontynuował swój wysiłek przez kolejne kilkanaście godzin. I on również zrobił rekord pod względem ilości wejść, bo wykręcił prawie 110 wejść, co jest według mnie fenomenem, żeby takie tempo, nieco wolniejsze niż to moje trzymać przez kolejne kilkanaście godzin. Ja fizycznie nie byłbym w stanie, dlatego też nie walczyłem o to, ale jestem pod ogromnym wrażeniem, bo nie byłbym w stanie z nim rywalizować jeszcze przez kilka godzin, a co dopiero przez kilkanaście. Ogromny szacunek dla niego.

Tutaj wyraźnie widać, jak mocno było na początku, a potem powolny spadek możliwości organizmu

Bardzo miłe uczucie, gdy wchodziłem po raz pięćdziesiąty piąty, oznaczający zdobycie wysokości Everestu. Na górze czekało bardzo dużo osób z aparatami, bijących brawo z gratulacjami, więc to jest jedna z takich chwil, którą się zapamiętuje – taka celebracja tego zwycięstwa i tego, że osiągnąłem coś, co planowałem i na co zapracowałem.

Po wejściu nr 55 zrobiłem sobie jeszcze jedno wejście, aby przełamać barierę 9 000 m w pionie, i to ostatnie wejście było bardzo wolne, ponieważ to była taka celebracja wejścia. I nie byłbym w stanie kontynuować tych walk dalej, organizm był na tyle zmęczony i wykończony. W szczególności że ostatnie kilka godzin wysiłku już nie próbowałem jeść jakichś stałych pokarmów, tylko jechałem na żelach i napojach. Chciałem tę walkę jak najszybciej skończyć i jak najszybciej jeść, bo widziałem, że zostało tylko trochę do końca.

(fot. https://www.facebook.com/BiegiNaEverest/)

Super impreza, bardzo mi się podobało, żałuję tylko tego, że nie miałem możliwości przez 11 h – to znaczy, możliwość była, tylko z niej nie skorzystałem, żeby zatrzymać się, popatrzeć na widoki, jakie oferowało czterdzieste drugie piętro tego budynku.

Np. taki widok był dostępny z okien 42 piętra (fot. https://www.facebook.com/BiegiNaEverest/)


Czy planuję tutaj wrócić? Na pewno polecam wszystkim, którzy trochę z wysiłkiem górskim się oswoili, są w stanie kontynuować wysiłek przez kilka godzin. Na pewno nie polecam osobom początkującym, chyba że chcą po prostu się spróbować z schodami, ale Everest czyli kilkanaście godzin wysiłku jest czymś solidnym do realizacji.

Czy zamierzam wrócić tutaj na pełny dystans? Na chwilę obecną będzie to trudne, szczególnie że nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego w głowie, że kontynuuje ten wyścig przez kolejne kilkanaście godzin. O ile wysokość Everestu jest jakimś punktem, do którego można dążyć, to dążenie do jak najdłuższego wysiłku albo inaczej, jak najwyższej ilości wejść, nie jest u mnie aktualnie w głowie w stanie się tak zmaterializować, żeby walczyć przez 24 h i próbować to osiągnąć. Dziękuję za wsparcie, kibicowanie i doping w trakcie, w windach, na schodach i na dole. I dziękuję też Damianowi za wsparcie, bo bez niego w mojej ocenie musiałbym dołożyć kilka/kilkanaście minut do wyniku.

Na koniec widok na wschód słońca, który jeszcze może będę miał okazję zobaczyć na żywo 🙂 (fot. https://www.facebook.com/BiegiNaEverest/)

Teraz czas na nowe cele, o nich w kolejnych wpisach 🙂

Share This:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *