ŁEMKO MARATON 48 – RELACJA CZ. 2
Zostało jeszcze około 13 kilometrów do mety i zaczyna się ostatni mocniejszy podbieg. Z tego co pamiętam, podbieg był już po ścieżkach na pastwiskach, zaczynało się robić ciężko, nie wydolnościowo, a po prostu mięśniowo. Biegłem, ale tempo już nie było zawrotne. Tutaj już mój mózg nie pracował najlepiej, bo nie miałem celu, po prostu trochę tak w amoku się przemieszczałem przed siebie i w tym amoku nagle dogonił mnie zawodnik. Pytam, czy z dystansu 48 km, a ten, że tak . Czyli właśnie dogoniło mnie trzecie miejsce na podium – przybiliśmy sobie piątkę, życzyłem mu powodzenia i on skocznym krokiem popędził w górę, a ja, ja choć czułem, to jeszcze nie docierało do mnie to co za chwile się stanie.
Jeszcze na podbiegu (gdzie już coraz więcej szedłem, bo skoro podium odjechało, to czy będę 4 czy 15 nic nie zmienia), chciałem oszczędzić siły na koniec, dogonił mnie Daniel. Też wygląda dobrze. W sumie obojętnie kogo by tam nie zestawić ze mną w tamtym momencie, na pewno wyglądałby lepiej ode mnie. Podbieg skończył się około 36 kilometra, zostało około 10 z czego większość z górki i tu zaczyna się przygoda. Gdy tylko profil był w dół, to ból w nogach (uda) był na tyle silny, że po prostu nie dało się biec. Wtedy zaczęły się marsze w dół. Przestawiłem zegarek, aby zamiast pokazywać ile przebiegłem, pokazywał ile zostało i tak starałem się z tego dystansu co zostało, urywać po 50 metrów truchtu, 50 metrów marszu. Im większy zbieg, tym mocniej bolało (nawet jak szedłem).
Poczytałem sobie SMS-y, zadzwoniłem do żony, miałem chwile, aby w końcu pooglądać krajobrazy. Jak na początku biegu średnie tempo z któryś 4 km miałem 4:02 to średnie tempo pomiędzy 38, a 42 kilometrem miałem 8:22 min/km. Był moment, co stałem i zastanawiałem się którędy obejść błoto, aby się nie pobrudzić. Z ciekawością wypatrywałem dystansu maratonu na zegarku.
Gdy w końcu na zegarku pokazały się cyfry 42.2 kilometra nie wydarzyło się zupełnie nic magicznego, ba, jak szedłem wcześniej, tak szedłem dalej…
Najlepsze było to, że choć pomimo mojego marszu do mety wyprzedziło mnie raptem 5-6 osób (w tym jeden zawodnik z 150/70 km, którego wyprzedzałem gdzieś w okolicach 20 kilometra mojego biegu). Tak mi się chciało pić, że wypiłem wszystko gdzieś na 6 km do mety. Niestety zejście z trasy w tym miejscu nic nie zmieniało, bo to była jedyna droga, aby dostać się na metę. Po prostu nie mogłem biec, tak skasowane miałem mięśnie czworogłowe. Dopiero ostatnie 1-2 kilometry do mety gdy trasa wbiegała już na ruchliwszą drogę i do Komańczy, to z grymasem, ale truchtałem sobie do mety. Wynik 4:32 i 10 miejsce. Link do wyników – LINK
Po biegu
Co najgorsze, że na mecie nie było takich stolików z jedzeniem jak na punktach, ba, nawet nie było darmowej koli :/.
Wielki ukłon do organizatorów za to za oznaczenie trasy, różowe wstążki były tak widoczne, że ani sekundy nie miałem zawahania, którędy biec, a miejsca np. skrzyżowań gdzie trzeba było skręcić były tak dobrze oznaczone, że nawet gdybym totalnie się zamyślił, to nie dało się tego nie zauważyć.
Tak na chłodno jak teraz to mogę podsumować, to nie byłem gotowy na taki bieg, strach pomyśleć, co by ze mną było, gdyby do niego się nie szykował. Po prostu nie da się tego pobiec dobrze według mnie bez:
a) mocniejszego kilometrażu (zabrakło mi w tygodniu dodatkowych wybiegań dłuższych niż 10 km)
b) przynajmniej raz-dwa razy mocniejszego biegania po górach przed starem (mocniejszego/dłuższego), Agrykola niestety tego nie odda (długiego zbiegu/podbiegu). Głównie zbiegi mnie skasowały.
c) Byłem gotowy tego dnia na maksymalnie 30 kilometrów mocnego biegu, trasa choć biegowa, po prostu wyciągała energie ze mnie mocniej niż płaski asfalt czy dobrze ubita ścieżka w lesie.
Czy bym pobiegł lepiej gdybym wolniej zaczął? Zakładam, że tak, ale nie o to chodziło, zaryzykowałem i sprawdziłem się zabierając z czołówką – pierwszy zawodnik poza zasięgiem, natomiast tempo pozostałych było jak najbardziej w zasięgu, tylko trzeba być lepiej przygotowanym na takie bieganie. Ja lubię biegać albo na czas, albo na miejsca. Tutaj w górach czas totalnie nie gra roli, więc zostają tylko miejsca.
Od razu po biegu standardowo powiedziałem sobie, że nigdy więcej takiego czegoś. Teraz na chłodno wiem, że bardzo chciałbym biegać w takich zawodach, ale aby biegać w nich w top 3, trzeba się lepiej przygotować. Aby się dobrze przygotować, potrzebne byłyby dłuższe biegi i kilka wypadów w góry, aby organizm przyzwyczaił się do tego bólu i mięśnie się dostosowały do takich zbiegów.
Póki mam małe dzieci, które nie bardzo miałyby co robić na takich wycieczkach, zostaję przy ulicy. Jedynie co chodzi mi po głowie, to po prostu spróbować pobiec w takim biegu, ale na krótszym dystansie i sprawdzić się w szybszym tempie, ale na zdecydowanie krótszym odcinku 10/20 km.
Po biegu czułem się tak jak na jego końcówce, skasowane nogi i ogólnie ból mięśniowy całego organizmu. Szedłem jak połamany do auta. Powrót do domu przebiegł dość sprawnie, zmęczenia organizmu nie czułem, ale na stacji paliw wolałem podjechać pod dystrybutor najbliższy drzwi wejściowych :).
W nocy kupiłem jeszcze 2 paczki chipsów paprykowych i zrobiłem sobie mini rozpustę (nie jadam chipsów na co dzień, a bardzo lubię). Organizm powiedział stop po 1,5 paczki i tyle z mojej rozpusty i obrzydzenie do chipsów zostało do teraz.
Niedziela po biegu tragedia, nie mogłem normalnie chodzić, bolało wszystko, ledwo wstawałem i nawet dzieci na ręce nie mogłem wziąć, bo się niepewnie czułem. Choć myślałem, że jestem sprawny fizycznie, to Łemko 48 pokazało mi miejsce w szeregu. Jedynie mnie nic nie bolało jak leżałem. Wyszedłem na spacer, aby choć trochę się ruszyć i aby nie mieć jakiś zrostów podczas tych mikrouszkodzeń w mięśniach. Najgorsze były schody, schodzenie tyłem niewiele pomagało. Za to poręcze, jak ja jestem wdzięczny za poręczne przy schodach. Problemy i pocenie się sprawiały mi takie proste czynności jak zakładanie butów, siadanie na toalecie czy wstawanie z łóżka.
W poniedziałek było już zdecydowanie lepiej, mogłem już chodzić bez wyglądania jak kaleka, buty zakładałem już bez okrzyków bólu, ale o bieganiu nie było mowy. Dopiero we Wtorek wieczorem zrobiłem 4 kilometry truchtu i dzisiaj (środa) czuje, że już jest dobrze (może nie super, ale już dobrze).
Garść statystyk finansowych mojej przygody z ultra:
- 80 zł – nocleg Bieszczady
- 190 zł – Wpisowe Bieszczady
- 80 zł – 2 flaski Decathlon
- 70 zł – czołówka Decathlon
- 20 zł – składany kubek Decathlon
- 155 zł – żele i żelki kupowane kilka razy na treningi i potem na start Decathlon
- 33 zł – pas na numer startowy
- 75 zł – 3 x siłownia Warszawa
- 220 zł – buty trailowe Decathlon
- 70 zł – stuptuty Decathlon
- 225 zł – zapisy Łemko
- 25 zł – Autokar Łemko
- 120 zł – Nocleg Łemko
- 80 zł – Paliwo Bieszczady (gdzie nie dojechałem na miejsce)
- 15 zł – Lampka czerwona Decathlon
- 5 zł – Bandaż i kompres potrzebne w plecaku na biegu
- 16 zł – Parking przy Agrykoli trening podbiegi
- 170 zł – Dojazd Łemko
- Dobrze, że ciuchy i plecak biegowy miałem kupione wcześniej 🙂
Suma: 1650 zł przy dość tanim sprzęcie z Decathlonu. To dużo, dużo z tego sprzętu mi zostanie, ale pomijając sprzęt, to reszta i tak wychodzi ponad 1000 zł.
Jednym zdaniem – Ultra Łemkowyna to super zawody, fajna przygoda z ultra, na razie Ultra parkuje obok Maratonu, czyli w miejscu, do którego będę chciał wrócić, jak będę dobrze przygotowany.
Tymczasem jeszcze kilka dni pobiegam i roztrenowanie.